Brazylia – skąd ten pomysł?
Nasza podróż do Brazylii. Powinnam napisać, że zawsze o niej marzyłam… Bzdura!:) Marzyłam na pewno o winnicach Toskanii czy wycieczce samochodem po północy Szkocji albo Skandynawii. Ale Brazylia? To był pomysł mojego męża, ja się jej trochę obawiałam.
Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak było, czy nam się podobało – zapraszam was do czytania i obejrzenia zdjęć. Opisuję krótko, co zobaczyliśmy, co zjeść w Brazylii, jacy tam są ludzie. Nie pretenduję do miana blogerki w tematyce podróżniczej, to po prostu wpis głównie dla znajomych i niektórych moich klientów, którzy wypytują mnie o zdjęcia. Tak tak, zmotywowaliście mnie, niech wam będzie! 🙂
Potęga natury, czyli Wodospady Iguaçu
Naszą podróż po Brazylii postanowiliśmy rozpocząć z przytupem. Lądowanie w Rio de Janeiro, jedna doba na miejscu i plażowanie (opis Rio będzie w dalszej części wpisu) i… wylecieliśmy do Foz do Iguaçu. Zastanawialiśmy się, czy słynne wodospady są warte całych dwóch dni z naszego wyjazdu i dość drogiego biletu lotniczego… Myśleliśmy też, czy nie pokonać trasy na wodospady z Rio samochodem – do momentu, gdy sprawdziliśmy na Google Maps czas dojazdu. 18 godzin, w jedną stronę. A na mapie wydawało się tak blisko… Ot, potęga Brazylii.
Samo miasteczko Foz do Iguaçu koło wodospadów jest typowo turystyczne, niezbyt urokliwe – nie ma tam zbyt wielu atrakcji. Hotele, restauracje. Ale wodospady… Wow. Ten widok naprawdę robi wrażenie. Od strony brazylijskiej można zobaczyć wodospady bardziej całościowo, z kolei od argentyńskiej poczujecie żywioł, usłyszycie dziki szum wody, będziecie blisko Gardzieli Diabła (Garganta del Diablo). Sama gardziel jest największą atrakcją wodospadów. Mi jednak po stronie argentyńskiej podobało się coś zupełnie innego – szlaki turystyczne! Poza gardzielą zdążyliśmy zrobić zaledwie jeden z nich, polecony przez informację parku jako najładniejszy. Szliśmy ścieżką, potem metalową kładką, spotykając po drodze małpki, kolorowe ptaki, aż przed nami wyrósł… wodospad. Jeden, tuż obok drugi i… kolejny! Widok jak w raju. Mogłam tam stać i po prostu na to patrzeć – gdyby nie mój mąż, o nieco mniejszej wrażliwości na piękno natury, spieszący się do transportu w drogę powrotną;)
Naszym zdaniem, warto zobaczyć wodospady z dwóch stron, bo daje to pełniejszy ich obraz. Poniżej najpierw moje ulubione kadry ze strony argentyńskiej (westchnienie).
Ścieżki w parku po stronie argentyńskiej.
Tam, gdzie w powietrzu spotyka się dużo wody i słońca, nie może zabraknąć tęczy:) Widzieliśmy ich co najmniej kilka!
Długa kładka do głównego punktu wodospadów po stronie argentyńskiej, zwanego Garganta del Diablo.
I jest! Gardziel Diabła, huk wody, a to oznacza też… lekko zamoczone ubrania. Przy wysokich temperaturach w Brazylii w lutym absolutnie nie polecam zabierać ze sobą peleryny przeciwdeszczowej! Odczujecie ulgę, czując krople wody na skórze 🙂
Szerszy widok na wodospady, czyli strona brazylijska.
Paraty, czyli przepiękne miasteczko kolonialne z klimatem i… doskonałymi restauracjami
Jeśli lubicie stare brukowane uliczki, urocze pastelowe domki, miejsca z duszą – Paraty to miejsce dla Was. Ja jestem w tym miasteczku zakochana! Wyglądałam tam trochę jak taki japoński turysta, pstrykający mnóstwo zdjęć. Nie mogłam się powstrzymać, gdy wokół było tak pięknie! Wisienką na torcie są znakomite restauracje – każdy znajdzie coś dla siebie, w różnym przedziale cenowym. Ja bardzo polecam restaurację Banana da Terra i obłędne krewetki w przecudownym sosie, podane z ryżem i orzeszkami nerkowca. Dla tego dania wróciliśmy do tej samej restauracji kolejnego dnia, co nigdy nam się nie zdarza.
Gdy byliśmy w Paratach, zbliżał się okres karnawału – mieliśmy przyjemność obserwowania jak pięknie dekorowane są ulice.
Mam manię fotografowania pięknych okien i drzwi na wyjazdach!
Czujecie ten upał, leniwą atmosferę miasteczka? 🙂 Gdy wklejam te zdjęcia, na nowo sobie wszystko przypominam i trochę tęsknię za tym miejscem:)
A tak wyglądały wnętrza naszego hotelu. Mieliśmy okazję mieszkać w jednym z zabytkowych, kolonialnych budynków!
Pan ma relaks;)
Poniżej klasyczny, pocztówkowy widok na Paraty.
Raj dla fotografa – na każdym kroku w Paratach znajdziecie takie czarujące miejsca!
W Paratach mieliśmy zarówno słoneczną pogodę, jak też trochę deszczu. Nie wiem, czy nie wolałam nawet tego drugiego wariantu, bo nadało to miasteczku dodatkowego klimatu (a nam ulżyło w upałach).
Illha Grande – wyspa ze słynną plażą Lopes Mendes
Kolejny punkt wyjazdu – Illha Grande. Kiedy przeczytałam w przewodniku, że jest to wyspa bez ruchu kołowego, pomyślałam: fantastycznie! Można się na nią dostać promem, np. z Angra dos Reis. Większość osób nocuje w centrum, tuż przy porcie – my woleliśmy znaleźć coś mniej komercyjnego. Udało się, mieszkaliśmy przy zupełnie innej plaży, pośród dżungli. A co najważniejsze – mieliśmy zaledwie 15 minut trekkingu na jedną z najpiękniejszych plaż w Brazylii, podczas gdy inni turyści – dwie godziny piechotą lub wyprawa taxi boat połączona z taką samą trasą, co my. Na słynną Lopes Mendes nie przypływają łódki (czy to nie brzmi cudownie?) – z tego co wyczytałam jest tam zbyt płytko.
Wyobraźcie sobie teraz mnie, wiecznego śpiocha, nastawiającą budzik, żeby w wakacje z własnej woli wstać o 7 rano i wybrać się na zupełnie pustą, dziewiczą plażę… Niemożliwe? Było ciężko, ale podniosłam się, obudziłam męża i ruszyliśmy na Lopes Mendes. Widok trzykilometrowego paska piasku, piękne wybrzeże bez żywej duszy (oprócz nas, oczywiście) na długo zostanie mi w pamięci. Tym bardziej, że w Brazylii jest bardzo rozbudowana infrastruktura plażowa, wszędzie wynajem leżaków, mnóstwo budek, sprzedawców, a tu mieliśmy plażę w niezmienionej przez człowieka formie – sama natura. Coś niesamowitego i wzruszającego. Bardzo, bardzo polecam.
Nawet piasek na Lopes Mendes był jakby inny, fajniejszy! Drobniutki, trochę skrzypiał pod nogami i przypominał mi… mąkę ziemniaczaną!;)
Jestem w raju…
W słoneczne dni też nie było tak naprawdę wielu ludzi.
A tak wyglądał fragment naszej miejscówki w dżungli. Uwielbiam!
Droga przez dżunglę na Lopes Mendes. Tutaj wygląda na lekką i przyjemną, ale było też pod górkę, były skały, było błoto.
A na samą wyspę dostaliśmy się łódką z Angra dos Reis, widok na miasto poniżej. I tutaj też wróciliśmy po dwóch dniach z wyspy, żeby skierować się do następnego celu naszej podróży – Búzios.
Búzios – moc hoteli, restauracji, sklepów i… ludzi
W naszym dość intensywnym planie podróży kolejnym punktem na trasie było miasteczko Búzios. Popularny, modny kurort turystyczny był w zasadzie jeszcze całkiem niedawno wioską rybacką, która zyskała rozgłos dzięki… odwiedzinom Brigitte Bardot. Pomnik aktorki stoi teraz przy głównym deptaku – i słusznie! Dla nas Búzios okazało się zbyt turystyczne – byliśmy tam w okresie karnawału, co oznaczało zatłoczone plaże, uliczki i restauracje. Polecam wam na wszelki wypadek wybrać hotel z przyjemnym basenem – nasz okazał się dla nas wybawieniem i wspaniałą oazą spokoju.
Brazylijczycy uwielbiają plażowanie! Wybierają się nad ocean zwykle większymi grupami znajomych lub rodzinami, rozkładają leżaki, parasole, spędzają na plaży naprawdę wiele godzin. Chętnie kupują posiłki lub drinki od przechodzących nieopodal sprzedawców, rozmawiają, słuchają muzyki, ba! Nawet tańczą 🙂 Uwielbiałam obserwować bawiące się na plaży dzieci.
Nie mam żadnych zdjęć dzikich tłumów na plaży. Ale za to całe mnóstwo kadrów np. ze skalistej zatoczki, którą odkryliśmy.
Jestem pewna, że takich widoków można znaleźć mnóstwo – wystarczy uciec od tłumów i eksplorować Búzios po swojemu!
Czy spędzilibyśmy w Búzios jeszcze raz cztery noce, mając opcję dokonania jakichś zmian? Raczej nie – wybralibyśmy więcej dni na wyspie Illha Grande, najlepiej z dala od portu. Ale Búzios ma parę plusów – fajne knajpki, świetne sklepiki z ubraniami, może też być bazą wypadową np. na Cabo Frio.
I wreszcie – Rio de Janeiro, miasto kontrastów
Końcówkę naszego wyjazdu i jednocześnie ostatnie dni karnawału w Brazylii spędziliśmy w Rio. Jakie jest to miasto? Tętniące życiem, radosne, pełne turystów. Z rana, gdy wstawaliśmy było dość spokojne, wieczorem z kolei gwarne, pełne rytmów muzyki, w tym samby, z ludźmi przesiadującymi w knajpkach i na plaży, sączącymi caipirinhę (słynny narodowy drink). Rio jest dla mnie miastem kontrastów – pięknie położone, z jednej strony zobaczysz w nim wzgórza, z drugiej – szerokie, długie i piaszczyste plaże. Są w nim drogie hotele i dzielnice tylko dla bogatych, ale też fawele, ogromna bieda, nawet przy Copacabanie można prawie potknąć się o bezdomnych. Wieżowce, miejskie budownictwo – a tuż obok dżungla. Uprawiający z rana jogging, wyrzeźbieni zapaleńcy sportu, a chwilę później na tej samej plaży opalający się ludzie o typowych, obfitych brazylijskich kształtach. I można byłoby tak jeszcze wymieniać…
Poniżej – widok z naszego hotelu na Copacabanę.
Przed naszym wyjazdem do Brazylii naczytaliśmy się historii o tym, jak w Rio de Janeiro jest niebezpiecznie – kradzieże, skimming (czyli skanowanie kart płatniczych w bankomatach), a nawet straszenie bronią. Przez pierwszy dzień naszego pobytu miałam schowany głęboko w torbie telefon, okulary, jakieś drobne pieniądze, a samą torbę przyciskałam mocno do ciała. Drugiego dnia zmieniłam zdanie i nosiłam już ze sobą normalny aparat fotograficzny. Po pierwsze, to był mój stary, zapasowy i wysłużony sprzęt, po drugie – inni ludzie wcale nie chowali się tak mocno np. z telefonami i ogólnie wszędzie było dość dużo turystów, po trzecie – nie zamierzałam się przecież z aparatem obnosić i przez 90% czasu był ukryty w torbie. A torba była zwykła, materiałowa, wyglądająca w zasadzie bardziej jak worek. Nie spotkała nas ani jedna przykra sytuacja, próba kradzieży, czy choćby zaczepki. Ale uważać nie zaszkodzi!
Poniżej sporo zdjęć z Rio, czyli wspaniałego miasta, jak określają je Brazylijczycy (br. „cidade maravilhosa”).
Figura Chrystusa Odkupiciela. To był upalny dzień, bez ani jednej chmury na niebie, a wokół nas setki turystów…
Widok spod statuy Chrystusa, czyli z góry Corcovado.
Symboliczne graffitti z Chrystusem na szczycie góry Corcovado oraz kolejką linową na tzw. Górę Cukru.
Słynne, kolorowe schody Selaróna w Rio.
Rio w trakcie karnawału? To przede wszystkim wieczorne, uliczne parady przechodniów. Większość osób biorących w nich udział przebiera się – jedni mniej (np. hawajskie kwiaty na szyi), inni bardziej (jak pan przebrany całościowo za arbuza) 🙂 Są aniołowie, policjanci, indianie, hipisi. Zdecydowany hit wśród przebrań męskich stanowiła spódnica baletnicy, do tego opaska – królicze uszy, tudzież róg jednorożca. Spotkałam dziesiątki takich baletnic, z zupełnym brakiem gracji w poruszaniu się, często z wystającym brzuchem, pijących kolejne z rzędu piwo lub caipirinhę;) Generalnie karnawał to jedna wielka impreza na ulicach w różnych dzielnicach miasta, z naciskiem na okolice Copacabany i Ipanemy. Oczywiście, jest też karnawał w formie przepięknych, długo przygotowywanych i bogatych pokazów szkół samby na słynnym Sambodromie, ale zdobycie biletu na taki pokaz graniczy z cudem. Nam udało się przynajmniej zobaczyć Sambodrom podczas występów dziecięcych – zupełnie za darmo i bez tłumów – zdjęcie poniżej.
Baletnico-jednorożec, czyli klasyczne, męskie przebranie podczas tegorocznego karnawału!;)
Motylek w wersji w kolorze zielonym.
Motylek w wersji różowej (tak, za tą panią o ponadprzeciętnie brazylijskich kształtach).
Poniżej przykłady świetnego graffitti w Rio.
Rio – wycieczka do faweli
Podczas naszego pobytu w „cidade maravilhosa” wzięliśmy udział w zorganizowanej wycieczce do jednej z największych fawel w Rio, czyli Rocinha. Jeśli fawele, to tylko z przewodnikami – oni wiedzą, gdzie można pójść, a gdzie jest niebezpiecznie. Fawele to dzielnice biedy, taniego budownictwa, kradzieży, handlu narkotykami, braku szkół i ośrodków zdrowia. To ulice, na których zobaczycie sterty śmieci i zwisające ze słupów, niezabezpieczone przewody elektryczne. Rocinha to przykład jednej z niewielu dzielnic, której pomaga rząd – powoli powstają szkoły, szpitale, a śmieci owszem – są wprawdzie wyrzucane w workach prosto na ulicę, ale w wyznaczonych miejscach, do których przyjadą śmieciarki. Jak wygląda fawela, w której jest dużo gorzej? Nie wiem, czy chcę to sobie wyobrazić.
Najbardziej z tego dnia zapamiętam przejście pośród ciasno ustawionych budynków, w których akurat tego dnia nie było prądu (co niestety często się zdarza), a do mieszkań dochodziło naprawdę niewiele światła. W jednym z takich „lokum” na parterze, za kratami okna zobaczyłam w ciemnym, ciasnym pokoju kobietę z małym niemowlakiem, a może nawet noworodkiem. Piorunujące wrażenie. Paradoksalnie, pomimo ubóstwa i ciężkich warunków życia, ludzie w faweli wydawali się uśmiechnięci, znali się nawzajem, zaczepiali i rozmawiali. Podobno większość osób, które wychowały się w faweli, ale znalazły dobrą pracę i mogłyby zamieszkać w innym miejscu – nie chce opuścić dzielnicy, bo jest z nią tak związana. Mieszkają pośród swoich i pomagają w rozwoju lokalnej społeczności, są dumni ze swojego pochodzenia.
Rocinha, Rio de Janeiro.
BRAZYLIA – JEDZENIE
Jeśli dobrnęliście do tego miejsca w moim przydługim wpisie, informuję że to już prawie końcówka! Nie będę się rozpisywać na temat jedzenia w Brazylii, jest smacznie:) Soczyste, słodkie owoce, świeże soki, super owoce morza i ryby, mięso. Są jednak minusy – brazylijskie śniadania składają się w 95% przypadków z jasnego pieczywa i towarzyszy im dużo ciast, słodkości, a niewiele warzyw, czy choćby dobrych serów. I druga kwestia – Brazylijczycy to mięsożercy, wegetarianom jest nawet w dużym Rio trochę trudno znaleźć dla siebie urozmaicone menu.
Na zdjęciach poniżej prezentują się tylko wybrane opcje z brazylijskich specjałów – sprójbujcie zgadnąć, co jest czym spośród kilku wymienionych: smażony maniok, moqueca (rodzaj gulaszu z ryb), caipirinha z marakują, tysiąc rodzajów pszennych bułeczek na śniadanie, serca palmy i krokieciki rybne, klasyczna caipirinha z limonką, coxinha (brazylijski krokiet z mięsem). I co, jak wam poszło?;)
Niezapomniana brazylijska natura
Być może szybko zapomnę o niektórych miejscach w Brazylii, smakach, odczuciach. Ale w głowie na pewno pozostanie mi niesamowity obraz brazylijskiej natury. Zieleń tak intensywna, że musiałam ją na zdjęciach trochę wygaszać podczas obróbki, rośliny które widziałam pierwszy raz w życiu, egzotyczne kwiaty o zadziwiających kształtach, owoce. A także zwierzęta – mnóstwo gatunków ptaków, mieniących się radosnymi kolorami, żółwie, czy kolorowe rybki. Gdybyśmy wybrali znacznie inną trasę podróży i wybrali się np. na Pantanal albo do Amazonii, może zobaczylibyśmy np. jaguara w swoim naturalnym środowisku?
Wiem, że zobaczyliśmy zaledwie wycinek z tego ogromnego, bardzo rozległego kraju. Ale udało nam się poczuć klimat Ameryki Południowej – i kto wie – może za jakiś czas znów odwiedzimy ten kontynent. Tym razem już bez większych obaw z mojej strony, bardziej z ciekawością, radością i chęcią poznania nowego miejsca.
Drodzy czytelnicy – będzie mi miło, jeżeli zostawicie po sobie jakiś ślad i komentarz! Możecie śmiało pytać o nasz wyjazd, chętnie odpowiem, o ile tylko będę umiała. Tych, którzy trafili tu przypadkiem i mnie nie znają, zapraszam do przejrzenia mojego portfolio – wykonuję sesje rodzinne, dziecięce, a ostatnio też wizerunkowe. Dziękuję za poświęconą chwilę 🙂